W gabinecie Beaty Szydło kierowanie resortami Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Nauki i Szkolnictwa Wyższego zostało powiązane z piastowaniem funkcji wiceprezesa Rady Ministrów. Wspomniane ministerstwa objęli politycy o wysokim autorytecie osobistym i wybitnym formacie intelektualnym. To zwraca uwagę, daje do myślenia. Zdaje się znamionować strategiczny zwrot w rozumieniu środków i celów rządzenia krajem. Zwrot ku kreatywności, innowacyjności, ku wielkim projektom – po to, aby nareszcie uczynić skok od człapiącego wzrostu i konfliktowej dystrybucji dóbr do wieloaspektowego rozwoju i do sprawiedliwości.
W swym exposé Beata Szydło przyjęła tradycyjną poetykę przemówienia inaugurującego rządy, toteż nie znalazło się w nim potwierdzenie nowego myślenia o roli kultury w praktyce politycznej. Premier usytuowała politykę kulturalną w kontekście „umocnienia polskiego poczucia państwowości”. Mówiła także, iż polityka ta musi służyć kształtowaniu postaw patriotycznych i kultywowaniu polskiej pamięci, a przy tym „ukazywaniu bogactwa naszego narodowego dorobku”. Polskich twórców zapewniła, że będą docenieni przez państwo. Wyeksponowała kwestię misyjnego charakteru mediów publicznych, uznając równocześnie za jedyne kryterium ich funkcjonowania dostarczanie obywatelom obiektywnej i rzetelnej informacji.
Budowanie programu
Można być spokojnym o to, że jako absolwentka etnografii na Uniwersytecie Jagiellońskim Prezes Rady Ministrów dogłębnie rozumie antropologiczny wymiar i społeczne aspekty kultury. Racji, dla których w ponadgodzinnym wystąpieniu nie znalazło się więcej miejsca dla omawianych spraw nie sposób tu dociekać. Warto natomiast przywołać kilka wątków refleksji nad kulturą i mediami, obecnych podczas zainicjowanej przez prof. Piotra Glińskiego i zorganizowanej pod jego kierunkiem katowickiej Konwencji Programowej Prawa i Sprawiedliwości oraz zjednoczonej prawicy (3-5 lipca br.). Niektórzy referujący wówczas działacze i goście PiS – Jarosław Sellin, dr Magdalena Gawin, Wanda Zwinogrodzka – są dziś wiceministrami w resorcie Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W Katowicach min. Maciej Łopiński podniósł kwestię rewolucji cyfrowej, a wraz z tą rewolucją przemian w komunikacji i sposobach uczestnictwa w kulturze; dotknął też obywatelskich funkcji instytucji kultury oraz kształcenia kompetentnych pracowników sfery kulturalnej. Dr hab. Gawin rozpatrywała jeden z kardynalnych problemów polityki historycznej: jak zuniwersalizować doświadczenia Polski związane z XX-wiecznymi totalitaryzmami. Red. Zwinogrodzka zastanawiała
2
się nad tworzeniem i propagowaniem oferty kulturalnej, wzmacniającej polską wspólnotę. „Państwo – deklarowała mówczyni – w żaden sposób nie powinno krępować swobody artystycznej twórców ani też powściągać żywiołowego rozwoju najrozmaitszych prądów i tendencji, choćby nawet skierowanych przeciwko jego stabilności i instytucjom. Może jednak i powinno się w tej walce kulturowej bronić, jednocząc obywateli wokół wspólnych celów i wartości, które służą ich realizacji, wspierając działania i zjawiska integrujące wspólnotę, nie zaś te, które ją od wewnątrz rozsadzają i niszczą”.
Jarosław Sellin omówił na Konwencji Programowej główne projekty systemowej polityki historycznej na bogate w rocznice i wydarzenia lata 2015-2019. Red. Marcin Wolski analizował m. in. relacje między związkami twórczymi a państwem, obecnie niezadowalające, oraz postulował ożywienie promocji kulturalnej i dogłębną przemianę instytucji mecenatu państwowego. Wreszcie posłanka Barbara Bubula przedłożyła wyrazistą i spójną propozycję reformy mediów publicznych. Przemiany prowadzącej do ich rzeczywistego uspołecznienia, „zdekolonizowania” (uwolnienia od polityczno-propagandowej dyspozycyjności) i spluralizowania, do zdjęcia z nich „komercyjnej klątwy”, do wstrzymania monopolizacji mediów przez kapitał zagraniczny.
Stare przesądy…
Refleksja programowa nad kulturą kształtowała się w kręgu Prawa i Sprawiedliwości w podwójnym odniesieniu. Jednym z negatywnych układów odniesienia była zideologizowana (w sensie czy to neoliberalnego doktrynerstwa, czy lewicowo-liberalnego upolitycznienia) praktyka rządzącej koalicji. Pełna pustych obietnic, uchylająca się od istotnych dla ludzi kultury rozwiązań statusowych, wobec twórców nierzadko arogancka (niezależnie od osobistych cech min. Bogdana Zdrojewskiego bądź prof. Małgorzaty Omilanowskiej) praktyka ta wywołała protesty także środowisk jednoznacznie związanych ze status quo III Rzeczypospolitej. Podzielając taką diagnozę, publicystyka „z prawej strony” podnosiła często kwestie niedbania przez władze o rynek książki, o los wartości wysokich w mediach publicznych; stawiała polityce kulturalnej wręcz zarzut „pogardy przejawianej wobec rodzimej twórczości” (Marcin Wolski).
Drugi układ negatywny tworzyła sama neoliberalna koncepcja kultury Ten anachroniczny konstrukt myślowy zakłada, że dobra kulturalne zaspokajają pewne potrzeby – potrzeby odrębne od powszedniego życia, w istocie wtórne, bliższe rozrywce i zwyczajom spędzania czasu wolnego, wysublimowane jedynie w przypadku nieznacznej części populacji. Kultura jest przedmiotem konsumpcji, podlega regułom rynkowym, powinna na siebie zarabiać. Inwestycje w kulturę to koszt, który państwo może ponosić po zaspokojeniu palących potrzeb społecznych, nie nadwerężając zbytnio zasobów budżetowych. Neoliberalny sens kultury okazuje się dziś tyleż
3
nieodpowiedni dla wspólnot, co ryzykowny dla jednostki. Jeśli skomunikowany z dobrem wspólnym, to w sposób dalece pośredni, w zasadzie nieczytelny. Indywidualistyczny, niekonwersacyjny, antropologicznie jednostronny, bo związany z negatywną koncepcją wolności (wolności „od”, a nie „do”).
…i dzisiejsze oczywistości
Ażeby wejść w nowe myślenie o kulturze, należy wprost odwrócić założenia, na jakich spoczywają stare przesądy. Najbardziej wyrazistą redakcję nowoczesnych idei dotyczących relacji między kulturą a ekonomią, idei zweryfikowanych przez rzeczywistość społeczną i gospodarczą, przedstawił niedawno na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 19, 10 maja 2015 r.) dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, Paweł Potoroczyn. Sformułował on hipotezę, z pewnością ryzykowną retorycznie, lecz w istocie nieparadoksalną, że to gospodarka jest częścią kultury, a nie na odwrót. Czytamy tutaj:
„Jakie kompetencje kulturotwórcze i zdolność absorpcji kultury – taka zdolność do współpracy i wielkich, innowacyjnych przedsięwzięć.
Ile społecznej odpowiedzialności, zdolności do zarządzania wiedzą i sieciowania – tyle przewag konkurencyjnych.
Jaki pułap identyfikacji z w a r t o ś c i a m i firmy lub marki – taki sukces rynkowy.
Ile kapitału intelektualnego – tyle rozwoju.
Jaka kultura – taka gospodarka”.
W świetle danych europejskich (badanie z listopada 2013 r. Cultural Access and Participation), przytaczanych przez dyr. Potoroczyna, istnieje ścisła korelacja między poziomem uczestnictwa w kulturze i kompetencji kulturalnych obywateli a rozwojem gospodarczym i społecznym. Europejskie społeczeństwa przodujące w aktywności kulturalnej: Szwecja, Dania, Holandia, Wielka Brytania – mają także najlepsze parametry rozwoju. Najwyższy PKB na głowę mieszkańca, najwyższe ratingi kredytowe, najniższe z kolei długookresowe stopy procentowe i takież oprocentowanie obligacji skarbowych, najniższe bezrobocie, za to najwyższą innowacyjność (wg indeksu Komisji Europejskiej), najmniejszą liczbę policjantów na 100 tys. mieszkańców, najmniejszy odsetek więźniów itd., itd. A nasza zielona wyspa? Na trzecim miejscu od końca wśród krajów UE (za nami tylko Rumunia i Bułgaria).
Autor konkluduje: „Oczywiście, przyjdzie profesor Leszek Balcerowicz i powie, że tylko zamożne wspólnoty mogą sobie pozwolić na inwestycje w kulturę. Ale w ślad za nim nadciągnie profesor Jerzy Hausner i powie, że jest dokładnie odwrotnie – że bogacą się ci, którzy inwestują w kapitał społeczny, czyli w kulturę”. Komentarz wydaje się zbędny.
4
Nowe myślenie
Mój dobry znajomy, znany z lapidarnych a dosadnych aforyzmów, zagadnął niedawno: „No, popatrz, ci zaharowani Polacy wypracowali przez ćwierć wieku górę złota, a siedzą na górze… powiedzmy, pakuł”. Znajomemu chodziło o wartość dorobku materialnego rodaków w relacji do polskiego zadłużenia. Jego aforyzm można by jednak wykorzystać również do zdroworozsądkowego ujęcia odniesień: kultura – gospodarka czy kultura – polityka. Można bowiem zapytać: jak to jest, że te same formy organizacji życia społecznego i te same metody działania jednym zbiorowościom przynoszą dobrostan moralny i dumną tożsamość, bezpieczeństwo i satysfakcję materialną, sukces cywilizacyjny i dobrą pozycję w konkurencji narodów – a inne zbiorowości skazują na trwałą wegetację czy zamykają w „pułapce średniego rozwoju”. A może to są t e s a m e, ale nie t a k i e s a m e narzędzia ustrojowe i strategie działania?
Trzecia Rzeczpospolita generalnie cieszy się ustrojem typu wolnorynkowego i demokratycznego, takim jak kraje realizujące najlepsze scenariusze rozwoju. O tym, że mamy bariery w sferze przedsiębiorczości i dalece nieprawidłową dystrybucję dóbr decyduje konkretna praktyka ustrojowa, którą polscy emigranci do Wielkiej Brytanii, Szwecji czy Holandii szybko konfrontują z nowo poznanymi realiami. A praktyka ustrojowa zależy od typu i poziomu kultury, jako że wszelkie warunki materialne i przyrodnicze życia społecznego są wykorzystywane czy przezwyciężane zależnie od możliwości mentalnych i organizacyjnych zbiorowości. Także monarchię: brytyjską, szwedzką, holenderską, duńską należałoby dziś rozważać bardziej jako symboliczny, kulturowy, „metapolityczny”, niż jako polityczny w ścisłym znaczeniu, czynnik bytu państwowego. Polskie bariery wzrostu – odróżnijmy jednak zawinione bariery od obiektywnych uwarunkowań – mają ostatecznie źródło w deficytach wiedzy i etosów zawodowych, deficytach wartości takich jak: wolność, godność, sprawiedliwość, solidarność, w niedostatecznych standardach relacji międzyludzkich i życia publicznego.
Bez wysiłku na rzecz głębokiej odnowy kultury, bez wielkich inwestycji (niekoniecznie finansowych, a nawet nie w pierwszej kolejności materialnych!) będą reprodukowane dotychczasowe mechanizmy wzrostu przy stopniowym, stagnacyjnym, zmniejszaniu się efektów rozwojowych.
Kultura dla rozwoju – taka kultura musi zarazem powstawać i oddziaływać w co najmniej trzech wymiarach życia zbiorowego. Wymiar pierwszy, uwydatniony w exposé premier Beaty Szydło, to kultura pamięci, tożsamości, więzi, obywatelskości, wspólnoty. Wymiar drugi – to kultura kompetencji cywilizacyjnych i komunikacyjnych, kultura kreatywności, mobilności, uniwersalności. Wymiar trzeci – chyba podstawowy, a w każdym razie najpilniejszy, to kultura katharsis, oczyszczenia i uwolnienia sfery psychospołecznej oraz jednostkowych doświadczeń
5
świadomych i nieświadomych przeżyć od traumatycznych balastów dalszej i bliższej przeszłości. Jak również od koszmarów, które na co dzień nawiedzają ludzi i które ludzie sobie nawzajem fundują. Te upiory polskiej codzienności biorą się z negatywnych wzorów i oddziaływań sfery publicznej, z fałszywych, a niekiedy nieludzkich regulacji życia, z moralnie odstręczających ideologii i tak zwanych filozofii życia, a wreszcie – z przeciążeń cywilizacyjnych i brutalnych realiów walki o godziwy byt.
Kultura dla rozwoju
Już słyszę głośny protest: hola, hola, o czym tu mowa! To szkoły i kościoły są od tego, aby nauczać moralności i formować ludzi. Czy kultura ma się zajmować przerabianiem ludzi w aniołów, a jeszcze ma się do tego wmieszać państwo? Całkowite nieporozumienie. Nie o to tutaj chodzi. Leczenie chorej pamięci, możność przemieniania ludzkich żywotów w opowieść, a następnie w dziedzictwo, przełamywanie mechanizmów stygmatyzacji i wykluczenia, przemiana losu z degradacji na emancypację, prawo do indywidualnej ekspresji i obyczajowej autonomii, do słusznej dumy i uprawnionej walki o uznanie własnego dorobku, możliwość obrony przed niegodziwością bliźnich oraz przed brutalnymi przekazami dominacyjnymi (idącymi z góry: ze świata polityki, gospodarki, od instancji ideologicznego przymusu) – to są właśnie te sprawy. Zaraz do nich wrócimy, pytając o możliwość polskiej katharsis.
Tymczasem słowo o kulturze dla wspólnoty narodowej i o kulturze dla cywilizacyjnej dynamiki. Polityka historyczna i strategia umacniania poczucia państwowości poprzez kulturę to bardzo przemyślany i bogaty fragment programu obozu władzy. To także autentyczne dążenie szerokich kręgów społeczeństwa, włącznie z poszukującą głębszych wartości częścią (niemałą) młodego pokolenia. To, co tutaj budzi zastrzeżenia to pojawiające się niekiedy wąsko rewindykacyjne interpretacje tego przedsięwzięcia. Zmierzać tylko do przywracania zapomnianych i zmarginalizowanych treści historii to o wiele za mało: należy wpisywać je w otwarte na przyszłość profile etyczne i cele społeczne. Nie wolno też zapominać o aksjologicznym bogactwie i pluralizmie polskiej tradycji – o zróżnicowaniu etosów, wcielaniu wartości odświętnych i potocznych, o płodnej alternatywności wartości bohaterskich i cywilnych, o wielkości nie tylko rycerzy i męczenników, ale i twórców struktury przestrzenno-architektonicznej dawnej Warszawy czy Kanału Augustowskiego, ale i ojca założyciela Zakładów Hipolita Cegielskiego. Niepokoi czasem zbyt krótka perspektywa pamięci historycznej (wiek XIX nie wiadomo dlaczego schodzi na plan dalszy), a zwłaszcza uporczywe życie niebezpiecznych stereotypów (cóż, „Trzeba się uczyć, upłynął wiek złoty”). Nowe media raczą młodych poszukiwaczy przeszłości informacją fragmentaryczną i rozproszoną; trzeba im dać rozległe narracje, syntezy…
Kultura dla cywilizacyjnej dynamiki? To wolność badań i wypowiedzi naukowej, wolne pole dla nauki twórczej, oryginalnej, zrodzonej z potrzeb społecznych, a niekoniecznie tylko z zamówień przemysłu (choć wiemy, co uczyniono u nas z rozwojem myśli technologicznej i wynalazczej). To otwieranie przestrzeni dla popularyzacji nauki i mediów edukacyjnych. To upowszechnianie wyższych aspiracji poznawczych, przypominanie młodym ludziom, że idą do szkół i na uczelnie, aby zmieniać świat. To wymiana międzynarodowa i permanentny „biały wywiad” odnośnie do teoretycznych i praktycznych sukcesów wiedzy. To kształtowanie zdumienia różnorodnością świata i optymizmu na przyszłość. To wiele, wiele innych rzeczy.
Polskie katharsis?
Polacy są skonfliktowani, poranieni, nierzadko poddający się poczuciu bezwyjściowości, czasem głęboko niechętni polskiej tożsamości i państwowości. Po części wynika to z zaszłości politycznych. Nie przezwyciężono doświadczenia PRL, państwa powstałego z inwazji i ukształtowanego przez przemoc, inżynierię społeczną, propagandę i manipulację. W III Rzeczypospolitej, o zgrozo, powróciły techniki sterowania ideologicznego, na które nie pozwalała sobie nawet późna PRL. Pedagogika wstydu stała się codziennością, część establishmentu z dumą wywiesiła sztandar oikofobii. Budowa nowego społeczeństwa kastowego, zwłaszcza w ostatnich latach, spowodowała głęboki regres mentalny – do ciemnych odruchów Polski pańszczyźnianej, do klientelizmu, a niektórzy (jak liczni?) pracodawcy zaczęli serio odgrywać rolę kapitalisty krwiopijcy z komunistycznych karykatur. Peryferyjny, chciwy i zaborczy, ostentacyjnie nowobogacki liberalizm trafił do obyczajów klasy politycznej, a zastąpienie taką obyczajowością inteligenckich wzorców polityki, wraz z szerzącymi się korupcją, bezprawiem, i nawet anarchią, przywołały do życia społecznego hipokryzję, władzę mimikry i pozoru, prawo silniejszego i wojnę wszystkich ze wszystkimi. Ludzi poranionych, bezradnych, zawiedzionych są u nas tłumy.
Badacze zła społecznego w wymiarze makrostrukturalnym podkreślają, że w określonych warunkach śladowa, kilkuprocentowa mniejszość jest w stanie doprowadzić, poprzez publicznych „fascynatorów” (termin A. Łobaczewskiego) i pomniejsze zaburzone jednostki do masowej patologizacji życia. Gdy analizujemy publiczne media, zauważamy, że zaszły one dużo, dużo dalej, niż sięga propagandowe deformowanie rzeczywistości i cenzuralne odtwarzanie świata. Manipulatorskie fingowanie rzeczywistości, przy jednoczesnym odwoływaniu się do szczytnych wartości Europy i nowoczesności, prowadzi tutaj już do typowo autorytarnego efektu pozbawiania obywatela możliwości racjonalnego udziału w życiu zbiorowym, odnajdywania swych szans i możliwości, poprawnego definiowania własnych interesów.
Narzędzia formacji społecznej czy interwencji urzędowej (instytucji czy służb państwa) w pewnym momencie tu zawodzą. Ostatnie słowo należy tu do kultury, i to tej dalece nietożsamej z
7
klasycznie rozumianą polityką kulturalną. Podkreślam to. Ostatnie słowo należy do kultury wolnych i godnych ludzi. Jak zatem można by ze sfery politycznej i publicznej wspierać katartyczną służbę kultury narodowej? Myślę o trzech sprawach.
Po pierwsze, należy stale i z mocą podtrzymywać rozeznanie i wezwanie do naprawy naszego życia poprzez kształtowanie oczyszczającej, uwalniającej kultury i udział w integracyjnych rytuałach naszej wspólnoty symbolicznej. Strzec jak źrenicy oka historii i filologii narodowej.
Po drugie, otworzyć jak najszerzej sferę publiczną na dyskurs osób i obywateli; niech to będzie niekończącym się wysłuchaniem.
Po trzecie, otworzyć wolne pole dla prawdziwie wolnych i twórczych ludzi, wspierając ich uważnie i nagradzając za to, co dobrego uczynili, nie kusząc ich nadmiernie zamówieniami, grantami… albo statusem wszędobylskich, niezastąpionych besserwisserów i jedynie słusznych celebrytów…
Kultura dla rozwoju to wyzwanie niebywale skomplikowane i subtelne. A bez polskiego katharsis nie będzie ani kultury dla wspólnoty, ani cywilizacyjnego rozwoju, ani polskiej wolności, ani demokracji.
„Nowe Państwo” 2015, nr 12